Ta odpowiedź cieszy się zainteresowaniem. maciux Opublikowano 13 Stycznia 2022 Ta odpowiedź cieszy się zainteresowaniem. Zgłoś Udostępnij Opublikowano 13 Stycznia 2022 Nowe topowe. FiiO FH9 są siedmioprzetwornikowymi, hybrydowymi słuchawkami dokanałowymi o konstrukcji półotwartej. Mają modularne wtyczki, wymienne filtry akustyczne oraz nowy, ośmiożyłowy kabel z czystego srebra monokrystalicznego. Na łamach kropka.audio opisałem praktycznie wszystkie modele słuchawek hybrydowych serii FH, począwszy od podstawowych FH1s, przez wysoce opłacalne FH3, aż po analityczne i najdroższe FH7. Seria ta była początkowo spójna i dość przewidywalna, bo im wyższy model, tym przetworników armaturowych było więcej, a brzmienie stawało się klarowniejsze i bardziej techniczne. Jednak niedawno do serii dołączyły nietypowe FH5s, które posiadają podwójne przetworniki dynamiczne i brzmią łagodniej od pierwowzoru, modelu FH5... https://kropka.audio/test/sluchawki/fiio-fh9-recenzja/ 8 4 Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
ZebLong Opublikowano 14 Stycznia 2022 Zgłoś Udostępnij Opublikowano 14 Stycznia 2022 Jak zawsze świetny tekst, dzięki! 1 Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
gucio-chan Opublikowano 12 Maja 2022 Zgłoś Udostępnij Opublikowano 12 Maja 2022 (edytowane) Ciut ode mnie... Pierwsze wrażenie przy wzięciu do ręki zwraca uwagę na solidność konstrukcji, gęstość materiału i co dziwne masę słuchawek. Dopasowanie – bajka: ostatnie tak łatwo układające się słuchawki to Sony WF-C500, które dosłownie wtopiły się w ucho i nie chciały z nich wyjść. Bardzo wygodne i anatomicznie zaprojektowane. Podczas oględzin dodatkowo zauważyłem, że wtyczki MMCX potrafią przemieszczać się na boki, co trochę mnie zmartwiło, ale… najwidoczniej taka szkoła montażu, również bowiem w FH7+LC-RE mam taką samą sytuację. No, obejrzane – teraz odsłuch. Cayin N3Pro, balans 4.4, również zbalansowane filtry, SpinFit CP-145 i hajda: na wstęp poszedł album „Tron: Legacy” od Daft Punk głównie z racji częściowej surowości w nagraniu, co zaowocowało ciekawostkami w postaci odgłosów wciągania powietrza przez sekcję dętą w „Overture” czy skrzypienie stołków oraz przerzucanie stron partytur we „Flynn Lives”. Już na wstępie wyczuwalna jest szerokość sceny, łatwość w identyfikacji położenia instrumentów oraz umiejętność słuchawek do wyciągania wszelkich szczegółów. Dźwięk wybrzmiewa dłużej, jest bardziej zaakcentowany i kształtniejszy. Przestrzeń również rzuca się w ucho: głębokość i rozłożenie po okręgu przed słuchaczem jak również nad nim (organy w „Adagio for TRON”). Dęciaki brzmią bardzo przekonująco będąc umiejscowionymi w głębi sceny, podczas gdy smyczki i kontrabasy autentycznie znajdują się w pierwszym i dalszych rzędach. Słychać zalety otwartej konstrukcji. Jeśli zaś chodzi o syntezatory i elektroniczne czary francuskiego duetu w porównaniu do tego co dotychczas słyszałem w innych konfiguracjach sprzętowych, brzmią one nadal z punktowym tąpnięciem i mruczeniem midbasu, ale zauważalnie sucho („The game has changed”) brakuje trochę tego dźwięcznego uderzenia w twarz choć zdaję sobie sprawę, że taka charakterystyka bardziej celuje w naturalność i neutralność (wyjątek: „Arrival” gdzie czuje się przestrzeń i napowietrzenie, zaś dźwięk rozchodzi się po całej szerokości). Dodatkowo połączenie obu światów w kulminacyjnych momentach daje wrażenie zbytniego przepełnienia sceny przez co traci się przyjemność z obcowania z tak pięknie odwzorowaną orkiestrą. Na czarnych filtrach nie są to więc wszechstronne IEMy – większą satysfakcję będziemy z nich czerpać w przypadku tradycyjnych instrumentów, aniżeli połączenia z elektronicznymi wstawkami. Dalej uderzamy w rozrywkowe klimaty – Lindsey Stirling i jej album o tym samym tytule. Pierwsze uderzenie basu w „Electric Violin” podrywa włosy z grzywki. Nieznośna lekkość bytu i po raz kolejny nadzwyczajna umiejętność i łatwość wydobywania wszelkich najmniejszych niuansów oraz defektów nagrania… ponieważ w tym przypadku to mp3 w 320 kbps jako jedyny taki album w zestawieniu. Artefakty pomiędzy kolejnymi pociągnięciami smyczka oraz elektronicznych zabiegów nie krzywią jednak twarzy w dezaprobacie – dźwięk jest wciąż reprodukowany przystępnie dla ucha. Zdecydowanie można wyczuć, że FH9 nie kręcą nosem, wybaczając uboższym w bitrate utworom, nie masakrując ich i nadal serwując w rozluźnionym, typowym dla swojej sygnatury wydaniu z toną niunasów. W „Crystallize” czy „Elements” skrzypce zdecydowanie wysuwają się na prowadzenie jednakże dubstepowe brzmienia przed kulminacyjnymi wstawkami nie przelewają się pomiędzy dźwiękami, nie wibrują z charakterystyczną falującą teksturą. Kolejne więc potwierdzenie tezy o braku kompatybilności z niektórymi gatunkami. Sytuacja nieco zmienia się w „Moon Trance” gdzie beaty ze skrzypcami wchodzą w piękną synergię – podczas gdy Lindsey w środku tej muzycznej sfery prezentuje swój talent, wokale, elektronika oraz dynamiczne takty wybrzmiewają z precyzyjnym miękkim uderzeniem i wycofaniem, otaczają słuchacza tworząc resztę przestrzeni. Mój absolutny faworyt jeśli chodzi o aspekty soniczne oraz fun z odsłuchu. Wszystko jest na swoim miejscu i przede wszystkim nie męczy w swej okazałości – dźwięk na całej szerokości nie jest w żadną stronę przesterowany dając wrażenie przystawienia twarzy do większych głośników. Dobrze, zabierzmy się za pojedyncze utwory z biblioteki – Gorillaz „On Melancholy Hill”. Bas – głęboki, trochę zbyt obfity i tłusty; ogólnie mam dziwne wrażenie, że niskie tony udzielają się średnicy, co powoduje zbyt miękką reprodukcję, a w efekcie pierwszy plan nie wykazuje się naturalnością brzmienia. Klawisze z dystansem powyżej linii oczu, co daje ciekawy efekt zaś eteryczny wokal Damona Albarna zawieszony jest lekko nad słuchaczem. Przestrzeń trochę zwalnia z szerokością choć nadal jest bardzo ładnie ukształtowana i z łatwością rozdziela poszczególne elementy na części pierwsze tworząc udaną holografię. Michael Jackson „Dirty Diana” z albumu Bad 25 – jedno co mogę powiedzieć to ŁAŁ. Tak powinny brzmieć prawdziwie przestrzenne słuchawki, dające wrażenie obcowania z wokalistą w pojedynkę bezpośrednio przed sceną. „Dziewiątki” w przepiękny sposób ukazują łatwość w prezentowaniu przestrzeni, gitary oraz kształtności głosu Michała, który jest zabójczo wręcz wyraźny i w żaden sposób nie szeleści jak w przypadku FH7. W utworach takich jak ten armatury oraz dynamiczny przetwornik pokazują w pełni na co je stać. Z ciekawości sięgnąłem również po „Liberian Girl”. Tutaj wspomniany przeze mnie wcześniej miękki woal jest już bardziej zauważalny nadal jednak jest bardzo poprawnie. Bas jest dynamiczny, uderza precyzyjnie i szybko się wycofuje. To chyba typowe dla tych słuchawek aby główny wokal znajdował się lekko nad linią oczu by później obniżał się, współgrając z resztą muzyki w finale. Szczegóły do tej pory upchane w węższej scenie teraz nabrały zwiewności, pojawiają się już za linią uszu. Linia melodyczna dopełnia wrażenia głębokości sceny. Zarówno w tym jak i „Dianie” nie uświadczyłem żadnych sybilantów wykrzywiających twarz i psujących odbiór. Mike Oldfield i jego finałowy utwór „Far Above the Clouds” z albumu Tubular Bells III – starszy już kawałek ukazujący swój wiek poprzez dosyć uproszczone podejście do masteringu, brzmiący wyraźnie biedniej od innych, bardziej nowocześnie skomponowanych utworów wydanych w późniejszych latach. Na FH9 nabiera nowego życia tworząc głębię, po której w początkowej sekwencji krąży samplowany głos dziecka oraz wokal kobiecy, pojawiający się punktowo po przeciwległych stronach głowy. Następnie basowe solo przypominające bicie serca w żadnym razie nie wysuwające się na przód a nadal pozostające w pewnym dystansie, co było dla mnie dużym zaskoczeniem po FH7. Choć najciekawsze (?) miało dopiero nadejść kiedy budując atmosferę rozpoczyna się występ dzwonów rurowych. Nie uderzają one z pełną mocą, powodującą niemal namacalny powiew w twarz, przez co ma się zdecydowany niedosyt. Zamiast tego część impetu przechodzi na napowietrzoną, sferyczną prezentację – dzwony oddalają się, pozwalając poczuć ich kształt i wielkość, umiejscowienie w centrum sceny, podczas gdy atmosferę tworzą bębny, perkusja, elektroniczne dźwięki oraz gitara, która w momencie występu solowego zostaje wyprowadzona naprzód dając autentyczne wrażenie zasłonięcia głównego bohatera. I choćbym miał być zbesztany uważam, że ta akurat wersja, będąca odświeżonym wariantem dotychczas bardzo dobrze znanego mi utworu, nie porwała mnie w pełni – zabrakło objętości instrumentu, potęgi jego dźwięku. Co z tego, że jest przestrzeń? Nie ma mocy. Nu metal? The Thousand Suns od Linkin Park i utwór, który najczęściej wybieram do testów – „Waiting for The End”. Początek od razu nie nastraja pozytywnie: klawisze jeszcze brzmią przystępnie natomiast ilość basu jaka następnie zalewa pasmo jest niemal przytłaczająca. Oczekiwałem punktowego miarowego uderzenia, a w zamian uzyskałem obfite dudnienie, które sprawia, że gitary elektryczne tracą na wyrazie. Nie jest bezpośrednio, nie jest krystalicznie, a przecież o to chodzi w rocku. Chester również nie posiada tej charakterystycznej dla siebie iskry, duszy w głosie – jest wręcz nieznośnie przytulnie. Scena natomiast nie jest reprodukowana szeroko, co ciekawe, bo raczej powinna. Wszystko skupia się na pierwszym planie. Przy wstawce rapowej Shinody również nie czuć atrakcji do wokalu. Całość sprawia wrażenie odtwarzania w zwolnionym tempie, jakby IEMy potrzebowały czasu aby przetworzyć sygnał. Gitary w przytłaczający sposób próbują zasłonić Mike’a przed finałem, który gdy wreszcie nadchodzi wydaje się być sztuczny i zbyt ciemny w odbiorze. W tym miejscu niskie tony powinny w zjawiskowy sposób obcować z jasną energicznością rocka, po raz kolejny jak w przypadku Oldfield’a, dać czystą radochę z uderzenia muzyki. Szkoda, wielka szkoda… To może idąc tym torem LP i „Strange”? Chórek zapełnia przestrzeń po obu stronach tworząc atmosferę podczas gdy kobiecy dźwięczny głos unosi się w oddali. Gdy pojawia się LP, armatury biorą się do roboty próbując oddać jak najwierniej charakterystykę wokalu… i po raz kolejny złagodzenie pasma w początkowej części zabiera magię, która na jaśniejszych słuchawkach pozwala na czerpanie przyjemności z tej jakże ciekawej barwy Laury Pergolizzi. Co ciekawe, tamburyn oraz pianino, umiejscowione w przeciwległych częściach sceny przebijają się ze swoją wyrazistością co zaskakuje i dezorientuje. Jak dziwnie można w tej piosence sfokusować słuchawki: niskie tony z przodu, wysokie i dźwięczne na obrzeżach co powoduje swoistego zeza gdy w tym przytulnym szaleństwie poszukujemy czegoś klarownego. Midbas nie pozwala rozwinąć się utworowi – tutaj powinien być zrównoważony, subtelny i doskonale kontrolowany sub, który przelewając się po żuchwie budować będzie melodię. Jasność pierwszego planu również udzieliłaby się immersji gdy tymczasem jest ona, może nie przyduszana, ale łagodzona w niezbyt udany sposób. Czy chce mi się dalej słuchać tych słuchawek..? Oto jest pytanie. Te kilkanaście kawałków (oraz kilka innych słuchanych wyrywkowo) pozwoliło mi wstępnie ocenić najnowsze flagowce Fiio i uznać je za bardzo skrajne w brzmieniu. Aby mogły pokazać swój kunszt, repertuar jaki powinno im się zaserwować powinien albo opierać się na tradycyjnych instrumentach (muzyka poważna, filmowa), ukazując precyzję armatur, albo dynamiczny i zaakcentowany by zaprezentować umieszczony w nich dynamik z jego najlepszej strony. Większość gatunków pomiędzy tymi dwoma oraz ich miks powodują kontrolowany, miękki chaos, pozbawiony moim zdaniem angażującego charakteru. Owszem w porównaniu do FH7 są obłędnie wręcz detaliczne i trójwymiarowe. Szerokie i okiełznane w górze. Ale zostały za bardzo udomowione – umoszczone w puchatym ręczniczku z przyciętymi pazurkami przy wesoło trzaskającym kominku. Być może zmiana filtra na zielone (treble boost) wyklaruje trochę atmosferę jednakże nie nastawiam się do tego zbyt optymistycznie. Dodatkowo, paradoksalnie, zastosowanie tak wyrazistego w pełni srebrnego okablowania również jest lekko nietrafione ponieważ odbiera możliwość rozjaśnienia już i tak przydymionej sygnatury słuchawek. Pozostaje LC-RE, ale jego charakterystyka jaką znam w przypadku połączenia z „Siódemkami” jeszcze bardziej je rozmiękczy… Zaprawdę, nie wiem co mógłbym powiedzieć więcej – jeśli lubicie swoje wysłużone ex-flagowce, możecie przy nich pozostać. Najnowsze Fiio polecam wypróbować, być może nawet komuś przypasują pod preferowany gatunek muzyki, ale żeby zostać z nimi na dłużej..? Edytowane 14 Maja 2022 przez gucio-chan Literówki, stylistyka 6 1 Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
maciux Opublikowano 9 Czerwca 2022 Autor Zgłoś Udostępnij Opublikowano 9 Czerwca 2022 @gucio-chan Oczywiście przegapiłem Twoją odpowiedź... Tak czułem, że FH9 mogą nie być perfekcyjnym wyborem dla fana FH7 Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Qaz12 Opublikowano 27 Lipca 2022 Zgłoś Udostępnij Opublikowano 27 Lipca 2022 Miałem możliwość je posłuchać, nie spodziewałem się, że będą one tak dobre, pod co bym nie podpiął, grają co najmniej dobrze. Rewelacyjny bas, duża scena, szczegółowe i jednocześnie gładkie, nawet w połączeniu z jasnym Fiio m17, grają sceną odsunięta od głowy przez co przy niskiej wadze dla mnie nie są męczące i mogę ich słuchać cały dzień, ogólnie nie ma do czego się przyczepić, brakuje tylko przejściówek jak u Shanlinga me700, wymienne wtyki są mniej wygodne 1 Cytuj Odnośnik do komentarza Udostępnij na innych stronach Więcej opcji udostępniania...
Rekomendowane odpowiedzi
Dołącz do dyskusji
Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.