Kolejny rok obfity w nowe dla mnie doświadczenia odsłuchowe, w tym dorwanie sławetnych Etherów by MrSpeakers, ale nie tylko, bo pojawiły się też takie freaki (przynajmniej w teorii bo dźwiękowo okazało się, że to jedne z najbardziej normalnych i naturalnie niewyostrzonych słuchawek na świecie) jak Crosszone CZ-10 których sprzedaż można by pewnie uznać za jedną z gorszych decyzji (to tak wzorując się niektórymi wpisami w tym temacie i niejako pozostając w konwencji) gdyby nie to że dzięki temu mogłem sfinansować zakup słuchawek które tu chciałbym wyróżnić:
Ultrasone Edition Eleven.
Pamiętam że chciałem je kupić już wcześniej na jednej z promocji empeczystora, miałem je nawet już w koszyku i dogadywałem szczegóły ale zrezygnowałem na ostatniej prostej żeby w tamtym czasie wziąć Edition 8EX. I jakkolwiek to też był bardzo udany zakup, tak Jedenastki idealnie wstrzeliły się w moje brzmieniowe gusta. Najlepszymi słuchawkami na świecie pewnie nie są, choć bas mają najlepszy ze wszystkich jakich do tej pory słuchałem, nie ulegając nawet legendarnym Edition 9 (tak z pamięci). Dziewiątki były jednak nieco posępne i pod muzykę klasyczną chyba wręcz stworzone; jedenastki swoim barwowym entuzjazmem zarazić by mogły największego introwertyka w izbie, a całościowo swoim PRaT'em rozbujać chyba nawet Stachursky'ego w tańcu. Ładne, dobrze wykonane, w drewnie, lekkie i wygodne. Łączą naturalizm ZMF Auteur z wyjebolitem z którego właśnie Ultrasone słynie. Do tego S-Logic, który można lubić bądź nie, ale który gwarantuje podanie średnicy w mało ofensywnym i takim nie do końca bezpośrednim sosie.